Ustawienia Twojej prywatności

Strona korzysta z plików Cookies, aby zapewnić Ci maksymalny komfort korzystania z serwisu oraz jego usług oraz dostosować treści do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza akceptację że będą one zamieszczane w urządzeniu końcowym. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia dotyczące cookies w swojej przeglądarce.

Media Sunday. "W życiu dziennikarza dużo bierze się z przypadku. Pomysł na biografię Nawałki również"

Dodał: Michał Ptaszyński
Data dodania: 03-04-2016 10:06
Media Sunday.

Czwartym gościem Media Sunday jest dziennikarz "Przeglądu Sportowego", Łukasz Olkowicz. Rozmawiamy o branży, przypadku potrzebnym w karierze dziennikarskiej, współpracy z Piotrem Wołosikiem, problemie z wywiadem bramkarza Cracovii w ośrodku treningowym Wisły i... byciu wziętym za komornika w Zakopanem. Uwaga! Długa rozmowa, nie dla wrażliwych. 

Jak powstał pomysł na „Ofensywnych”, czyli serię, którą prowadzisz wraz z Piotrem Wołosikiem?

Jak to w życiu dziennikarza bywa pomysł wziął się z przypadku. Jeździliśmy z Piotrkiem do Lublina, żeby spisywać wspomnienia Jacka Bąka. W drodze mieliśmy dużo czasu na rozmowy. Wybraliśmy nasz ulubiony środek transportu, czyli pociąg. Siedzieliśmy w przedziale i opowiadaliśmy różne historie ze środowiska piłkarskiego. Bardziej lub mniej ciekawe, ale było ich naprawdę dużo. Za którymś tam z kolei przejazdem i kolejną serią opowiadań wpadliśmy na pomysł, że może warto byłoby się z kimś tym podzielić. Tak powstał projekt „Ofensywnych”. Na początku przedstawiliśmy to w krótkich opowieściach, później rozrosło się do większych artykułów.

Co do wspomnianych rozmów z Bąkiem, nigdy nie zostały one wydane w postaci książki, mimo że na początku tak to miało właśnie wyglądać. Wspomnienia opublikowano w gazecie, ale nie mieliśmy czasu na ich rozbudowanie. Zbliżało się Euro 2012, więc byliśmy pochłonięci przygotowaniami do tego turnieju. Całe przedsięwzięcie pod tytułem wspomnienia Jacka Bąka umarło więc śmiercią naturalną. Już wtedy chodził nam po głowie pomysł napisania książki, ale jak widać do finalizacji tamtej myśli potrzebne były cztery lata.

Do tematu twojej książki jeszcze wrócimy. Celem „Ofensywnych” było stworzenie sobie miejsca, gdzie będziecie mogli publikować tylko wasze historie czy projekt miał dotyczyć wszystkich waszych działań?

Jedno i drugie, nie było określonej formuły. Piotrek Wołosik ma wybitną pamięć. Jest mistrzem zapamiętywania dowcipnych historii, które później potrafi umiejętnie przekazać. Gdyby znudziło mu się dziennikarstwo, na pewno odnalazłby się w kabarecie. Nas zawsze ciągnęło do ludzi. Do rozmów z nimi, wymieniania się wspomnieniami, spostrzeżeniami, poznawania ich historii. W końcu postanowiliśmy się tym podzielić z czytelnikami, bo uznaliśmy, że czegoś takiego na rynku brakuje.

Zamieszczamy tam również nasze reportaże, bo nie wszystkie mieszczą się w pełnej objętości w gazecie. Mnie to zawsze bardzo denerwowało. W papierowym wydaniu artykuł wychodził na 8 tysięcy znaków, a w internecie można było zamieścić ten tekst na 12 tysięcy, a to naprawdę robi różnicę. Ile wątków można stracić wycinając te cztery tysiące? Zakładam, że dość dużo. Cały projekt rozrósł się do sporych rozmiarów. Ani ja, ani Piotrek nie mogliśmy się tego spodziewać, kiedy zaczynaliśmy „Ofensywnych”. 


Chwalicie się, że razem w poszukiwaniu tematów przejechaliście wielokrotnie równowartość długości Ziemi. Rozumiem, że trochę podkoloryzowaliście, ale dużo podróżujecie?

Zastanawialiśmy się, ile by nam wyszło przejechanych kilometrów, gdybyśmy to wszystko zsumowali. Wyszłoby ich mnóstwo, raczej samochód z takim wynikiem na przebiegu miałby poważny problem z dalszym funkcjonowaniem. Uwielbiam podróże, bez nich nie wyobrażam sobie dziennikarstwa. Zdziwiłem się czytając twój wywiad z Przemkiem Michalakiem, którego bardzo cenię, że zdecydowaną większość wywiadów przeprowadza przez telefon. Byłem skonsternowany, bo wszystko to robi na wysokim poziomie, a co by było, gdyby zaczął jeździć?

Wracając do mnie, nie wyobrażam sobie, że miałbym siedzieć za biurkiem. Dla mnie samo dotarcie do niedostępnego z pozoru rozmówcy to wielka frajda. Z rozmowy w cztery oczy można wyciągnąć więcej – obserwujesz czyjeś reakcje, grymasy, gesty. Nic tego nie zastąpi.

Pamiętasz twoją najciekawszą, najbarwniejszą podróż w poszukiwaniu tematu do reportażu?

Mówisz o samej podróży czy miejscu, w którym byliśmy w poszukiwaniu tematu?

Powiedzmy, że całość, choć z wyszczególnieniem najciekawszej lokalizacji.

Zjechaliśmy kiedyś z Piotrkiem do kopalni, żeby przygotować artykuł o byłym bohaterze Górnika Łęczna, Pawle Bugale, co było ciekawym przeżyciem. Najbardziej w pamięci wrył mi się jednak inny temat, który przygotowywałem w Zakopanem i okolicy – zapomnianych polskich olimpijczykach ze sportów zimowych. Tu wracam do tego, że dziennikarstwo to splot zbiegów okoliczności. Pewnego razu przypadkowo natrafiłem na zdjęcia sprzed dwóch lat zrobione przez Bartka Solika, fotografa z Zakopanego. Sfotografował sześcioro olimpijczyków, jedną panią i pięciu panów, z których część otarła się o medal olimpijski, a teraz żyli w zupełnym zapomnieniu, niektórzy w nędzy. Pamiętam, że jeden z nich, stolarz z zawodu, wystrugał sobie protezę. Zdobyłem kontakt do Bartka i zapytałem, czy pomoże mi ich odnaleźć. Zgodził się bez wahania i tak pojechałem na tydzień w Tatry.

Na miejscu okazało się, że trójka z nich już nie żyje. Zdecydowałem, że porozmawiam z ich znajomymi, bliskimi czy trenerami, a z tego odtworzę ich portret. Jeden z nich umierał w skrajnej biedzie. Pojechałem do jego rodziny, mieszkali nieopodal Wielkiej Krokwi. Pukam, pukam, nikt nie otwiera. Po chwili uchylają się drzwi sąsiada, który pyta:

– Kim pan jest?

– Dziennikarzem

– Panie, niech pan ucieka. Pan jest obcy, zaraz pomyślą, że to komornik i psem poszczują.

Był bardzo przekonujący, więc musiałem sobie poradzić w inny sposób.

Masz jeszcze jakieś historie?

Byłem kiedyś na Lubelszczyźnie, gdzie jeden z małych, lokalnych klubów został zalany przez powódź. Zawsze szukałem tego typu tematów. Media mainstreamowe zajmowały się wówczas tragedią ludzką, a ja jako dziennikarz sportowy postanowiłem spojrzeć na to przez pryzmat klubu piłkarskiego i ludzi w nim działających, którzy przeżywali swój dramat. Pojechałem do Wilkowa, gdzie funkcjonuje zespół o nazwie Wilki. Wokół klęska, nieżywe zwierzęta pływające obok, zniszczone domy i ja w środku tego wszystkiego. Na początku trudno było zdobyć zgodę na wpłynięcie tam, miejscowi bali się szabrowników. Wytłumaczyłem, że jestem dziennikarzem, dostałem wodery, a zaraz podpłynęła łódka ze strażakami. Wyruszyliśmy do klubu. To, co zastałem na miejscu, przerażało. Pływaliśmy nad boiskiem, z łódki mogłem dotknąć poprzeczki, a obok był budynek Wilków. Podpłynęliśmy tam, weszliśmy do środka przez okno. Wszystko zniszczone, zalane wodą i spleśniałe – piłki, stroje, znaczniki. Nie da się opisać nastrojów tych działaczy, kiedy widzieli, że ich klub został bez niczego.

Nie piszesz tylko o piłce. Nie ograniczasz się do jednej ścisłej dziedziny sportu. Uważasz, że dziennikarz sportowy powinien być wszechstronny pod tym względem?

Nie będę udawał eksperta w skokach narciarskich, koszykówce, tenisie czy piłce wodnej. To byłoby niepoważne. Moją macierzystą dziedziną jest piłka nożna i w tym temacie czuję się najlepiej. Mimo to nie ograniczam się do tej dyscypliny. Piszę czasem o siatkówce, gdzie moim przewodnikiem jest Łukasz Kadziewicz, do którego zawsze mogę zadzwonić i się poradzić. Nie mam problemu, żeby porozmawiać z piłkarzem ręcznym, zapaśnikiem czy lekkoatletą. To wymaga oczywiście więcej czasu poświęconego przygotowaniom, ale traktuję to jako wyzwanie. Poznaję niuanse, analizuję wypowiedzi ekspertów, rozmawiam z innymi osobami i kiedy czuję, że jestem gotowy, umawiam spotkanie. Przygotowanie jest dla mnie kluczowe.

Rozmawiałem ostatnio z Jackiem Kmiecikiem i on stwierdził, że dziennikarstwo przez te kilkanaście lat się trochę zmieniło. Dziennikarz jest petentem wobec piłkarza, a nie partnerem. Zdaje mi się jednak, że u ciebie tak to nie działa.

Być może jest w tym trochę racji, ale nie oceniam tego. Zastanawiam się, może taka jest kolej rzeczy i młody dziennikarz musi przez to przejść. Nagle może przecież porozmawiać z kimś, kogo wcześniej podziwiał w telewizorze. Ja z kolei pamiętam swoje początki i to, jak działacze nawijali mi makaron na uszy. Dziś powiedziałbym: „Co pan chrzani”, wtedy kręcili mną wedle własnego uznania. Może musiałem przez to przejść? 

Z „Wołosem” od początku istnienia Ofensywnych założyliśmy, że przed rozmową wykładamy karty na stół. Mówimy wprost, że nie chcemy sztampy i nudnej formuły, ale też nie szukamy sensacji. Mają być prawdziwe historie o życiu czy karierze, a nie wyuczone czy wyklepane frazesy. Kiedy pojawił się nasz jeden wywiad, drugi, trzeci czy dziesiąty było nam już łatwiej. Nasi rozmówcy już wiedzieli, po co przyjeżdżamy i nie interesuje nas słuchanie tego, że „ktoś da z siebie wszystko w następnym meczu”.

Tak np. było w przypadku Jacka Góralskiego, który opowiedział wam o swoim trudnym życiu.

Nie znaliśmy go prywatnie, tylko z boiska, więc nie wiedzieliśmy, jakim jest człowiekiem. Piotrek miał go na miejscu, więc to on zorganizował spotkanie. Ja dojechałem do Białegostoku, kiedy już wszystko było przygotowane. Pozostało tylko trochę poszperać i popytać. Podobał nam się na boisku, ale nigdy nie przypuszczalibyśmy, że usłyszymy aż tak szczere wyznania. Już po pierwszych zdaniach spojrzeliśmy na siebie z Piotrkiem, bo wiedzieliśmy, że siedzi przed nami ktoś, kto nam zaufał. Otworzył się, wygadał i chyba zrobiło mu się lżej.

Później opowiadał, że dzwoniła do niego dziennikarka z portalu czy gazety i namawiała na opowiedzenie tego jeszcze raz. On nie chciał. Stwierdził, że raz wystarczy i nie ma nic więcej do dodania. Ona wciąż naciskała. Wtedy Jacek się zdenerwował i powiedział, żeby znalazła ten nasz wywiad w internecie i go sobie skopiowała podpisując swoim nazwiskiem.

To też świadczy o tym, że nie wybieracie sobie banalnych tematów. Wolicie pojechać do Wilkowa niż do Poznania czy Warszawy?

Nie dzielimy tego w ten sposób. W dużych klubach też można zrobić ciekawy materiał. Byłem w Poznaniu u Łukasza Trałki i wyszedłem z wywiadu bardzo zadowolony. Na wysokim poziomie porozmawiać można było również z Ivicą Vrdoljakiem w Legii, więc nie patrzymy na to w takich kategoriach, jak ktoś mógłby sobie to wyobrażać. Oglądamy ekstraklasę, jeździmy na mecze tej ligi i lubimy odkrywać nowych piłkarzy. Czasem nawet krótka telewizyjna rozmówka w przerwie może zaintrygować. Ktoś powie coś w taki sposób, że w głowie zapala się lampka: „On może być ciekawy”. Tak miałem z Mateuszem Szczepaniakiem, który zabłysnął ciekawą wypowiedzią i pomyślałem, że może warto z nim pogadać. Patrzę na to z perspektywy kibica. Co mogłoby go w zawodniku zaciekawić? Jak ciekawie ująć temat?

Ciągle podróżujesz. W konsekwencji jesteś ciągle w terenie czy masz czas na wizyty w redakcji?

Nie mam na to za wiele czasu. Przy biografii Nawałki narzuciłem sobie wysokie tempo i utrzymuje je do dziś. Po skończeniu pisania potrzebowałem dwóch, trzech dni, żeby dojść do siebie, czułem się, jakby ktoś odłączył mi prąd. Odpocząłem i… rzuciłem się w wir pracy. Są kolejne projekty, pomysły. Nie lubię bezczynności, dziennikarstwo zapewnia mi brak nudy. W redakcji bywam rzadko, bo uwielbiam pracę w terenie. W wolnym czasie często odwiedzam też biblioteki, gdzie w archiwach można znaleźć coś inspirującego.

Umawiasz czasami wywiady przez rzeczników czy ta praktyka nie jest przez ciebie stosowana?

Bardzo rzadko. Nie jestem zwolennikiem takiego typu pracy. Teraz chyba w Legii i Lechu trudno porozmawiać z kimś bez wiedzy rzecznika. Ja wolę mieć wolną rękę. Polska piłka nie jest jeszcze na takim poziomie, żeby utrudniać pracę dziennikarzom. Trzeba jakoś promować tę naszą ligę, a najlepszą drogą do tego są media.

Miałem taką sytuację w Widzewie, gdzie wyróżniał się Bartłomiej Pawłowski. Z czasów Jagiellonii znał go „Wołos”, więc umówił wywiad z nim. Mieliśmy się spotkać na obiedzie. Obruszyli się ludzie z Widzewa, że Pawłowski może spotkać się tylko w klubie i w ich obecności. Tłumaczyliśmy im, że umówiliśmy się prywatnie z piłkarzem i nie widzimy w tym nic złego, a oni, jeśli chcą, dostaną autoryzację. Oni odpowiadali, że wszystko musi przejść przez klub. Nie trafiały do nich argumenty, że sam zainteresowany nie ma nic przeciwko. Zaparli się. Jak nie, to nie. My zawsze staramy się piłkarza wyciągnąć z klubu, żeby poczuł się swobodniej, chcemy zapewnić mu rozmowę bez nadzoru ludzi z klubu. W przypadku Pawłowskiego to było niemożliwe. Generalnie brak świadomości o potrzebie kontaktu z mediami w Widzewie mnie żenował. Nie rozumiem ich podejścia do tematu.

Miałeś też swojego czasu pewne problemy ze zorganizowaniem pewnej rozmowy w Krakowie…

Przed ostatnimi derbami Krakowa wymyśliliśmy sobie spotkanie z bramkarzami Wisły i Cracovii – Radkiem Cierzniakiem i Grzegorzem Sandomierskim na Rynku. Nie oczekiwaliśmy walki na noże czy otwartych kłótni, chodziło nam o rozmowę przed derbami. Miał być ekskluzywny i oryginalnie ujęty materiał. Podzieliśmy się. Piotrek umówił wywiad z bramkarzem Cracovii, a ja miałem skontaktować się z Cierzniakiem. Sprawę załatwiliśmy w kilka minut. Po chwili jednak dzwoni Radek i mówi, że musimy mieć zgodę z klubu. Skontaktowałem się z rzecznikiem prasowym Wisły i powiedziałem:

– Organizujemy spotkanie Radka z Sandomierskim na Rynku. Wypiją kawę, chwilę porozmawiają, zrobimy im zdjęcia i po wszystkim.

– Nie ma takiej opcji. Piłkarze Wisły rozmawiają tylko w Myślenicach.

– Jak pan sobie wyobraża, żeby bramkarz Cracovii przyjechał do ośrodka treningowego Wisły?

– Nie zmienię zdania.

Po tej odpowiedzi się pożegnałem i dałem mu trochę czasu na przemyślenia swojej decyzji. Liczyłem, że ochłonie. Po godzinie zadzwoniłem po raz drugi i powtórzyłem wszystko to samo, dodając, że wyślemy mu wszystko do autoryzacji. Niestety pozostał przy swoim. Odpuściliśmy rozmowę z Cierzniakiem, spotkaliśmy się tylko z Sandomierskim.

Tak w ogóle, często zwracam się do ciebie w pierwszej osobie liczby mnogiej. Zdajesz sobie sprawę z tego, że stałeś się prawie nierozłączny dla wielu czytelników z twoim partnerem, Piotrem Wołosikiem?

Kiedy tworzyliśmy duet, wiedzieliśmy, że będziemy traktowani jako całość. Nie jest to dla mnie żaden dyskomfort. Nas to nie ogranicza, obaj przygotowujemy wiele artykułów samodzielnie. Książkę też napisałem sam.

Paweł Zarzeczny śmiał się kiedyś, że jak dwóch dziennikarzy podpisuje się pod jednym wywiadem, to oznacza, że jeden rozmawiał, a drugi spisywał. A u was jak to wygląda?

Rozmawiamy we dwóch. Zawsze. Nie jest tak, że jeden patrzy w sufit, a drugi gada. Zresztą często robiłem wywiady w duecie. Tworzyłem niegdyś taką parę z Markiem Wawrzynowskim czy Piotrkiem Żelaznym, z którymi mógłbym konie kraść. Problem tkwił w tym, że nie byliśmy tak zgrani. Czasami czegoś brakowało, wchodziliśmy sobie w słowo. Natomiast z Piotrkiem rozumiemy się bez słów. Nie musimy kopać się pod stołem, żeby dać znać, kto chce zadać pytanie. Sami wiemy, że kiedy ktoś zaczyna jakiś wątek, to nie wchodzi mu się w paradę. To działa.

Podzieliliśmy się tak, że Piotrek spisuje i obrabia „surówkę”, a ja to układam i nadaję kształt. Taki tryb pracy przyjęliśmy i to się sprawdza. Nie losujemy, nie gramy w kółko i krzyżyk. Przy naszym najnowszym projekcie „Wołos” za to kapitalnie spisał się jako researcher, kopał i trzy metry pod ziemią, a materiał, jaki dostarczył jest taki, że można tylko palce lizać.

Układ przy pisaniu jest zawsze taki sam, bo mamy to już wypróbowane. Nie sprawdziłoby się na pewno, gdybyśmy obaj siedzieli przy jednym biurku i starali ustalić najlepszą wersję. Dlaczego? Bo pojawiło by się tysiące nieokiełznanych myśli. Podział ról musi być jasny.

Doszliśmy wreszcie do tego momentu. „Adam Nawałka. Droga do perfekcji”. Czy ta książka jest w każdym aspekcie taka jaka chciałbyś, żeby była?

Okres pisania tej biografii był czasem wytężonej pracy, która stała się dla mnie narkotykiem. Zajmowałem się na przykład Wisłą Kraków, w której Nawałka grał przez kilkanaście lat. I było tak: porozmawiałem z pięcioma byłymi wiślakami, a wtedy pojawiało się jeszcze jedno nazwisko. Wtedy myślałem: „No to jadę z nim pogadać i kończę pracę nad tym rozdziałem”. Jechałem, a z tej rozmowy wychodziło kolejne nazwisko. I kolejne i tak w kółko. Wciągnęło mnie to. Kiedy zabrałem się za pisanie, to mogłem powiedzieć, że mam kłopoty bogactwa. Wydaje mi się, że najważniejsze osoby nie zostały pominięte.

Wcześniej tworzyłem serię o Nawałce w „Przeglądzie Sportowym” i myślałem, że wiele tematów wyczerpałem. Kiedy zacząłem zbierać materiały do książki, zrozumiałem, że to błąd. Wiele wątków wymagało rozszerzenia.

Kiedy pierwszy raz pomyślałeś, że można zrobić z tego książkę?

Dla dziennikarzy sportowych i gazet bardzo trudnym okresem jest przerwa świąteczna i noworoczna. Piłkarze zaczynają urlopy, nie odbierają telefonów, więc mamy w jakiś sposób związane ręce. Żeby temu zapobiec, w listopadzie zaproponowałem w redakcji, że przygotuję sylwetkę Nawałki w dziesięciu odcinkach. Dostałem zielone światło, wyruszyłem w teren. 

Już w trakcie publikacji tych opowieści czytelnik zapytał, czy nie myślałem, żeby wydać to jako książkę. Odpisałem, że jeszcze o tym nie myślę, ale... Ale zacząłem się zastanawiać. Po skończeniu całej serii otrzymałem propozycję z zewnętrznego wydawnictwa. Chcieli, żebym uzupełnił to o kilkanaście wątków, a oni pomogą mi to wydać. Poszedłem do Rafała Romaniuka, który u nas zajmuje się sprawami książek, żeby poinformować go o tej ofercie. Od razu wybił mi z głowy ten pomysł i poinformował, że chce wydać biografię selekcjonera w ramach Biblioteki „Przeglądu Sportowego”. Grzecznie podziękowałem za tamtą propozycję. Całość wzięła się trochę z przypadku, jak już mówiłem, stale obecnego w życiu dziennikarza, a przynajmniej u mnie. Nigdy nie przypuszczałbym, że może wyjść z tego książka.

W magazynie „Tempo” opublikowany był dość obszerny fragment twojej książki, choć był on dość enigmatyczny, bo wciąż nie wiemy, jaki okres w życiu Nawałki obejmuje ta książka?

Całość. Dzieciństwo, lata młodzieńcze, kariera piłkarska, reprezentacja, Mistrzostwa Świata, trudna emigracja w Stanach Zjednoczonych, gdzie szukał swojej drogi i okres pracy na ławce trenerskiej. Interesował mnie pierwszy mecz Nawałki jako trenera sprzed dwudziestu lat w Krzeszowicach. W bibliotece w Krakowie spędziłem kilka godzin, czytając lokalne gazety z tamtego okresu. Sprawdziłem wynik, przebieg meczu, nawet pogodę, jaka panowała w tamtym dniu.

Pracy Nawałki w Świcie Krzeszowice poświęciłem dużo miejsca, bo tam sprawdzał się jako trener, wszystkie pomysły czy zasady, które znamy z jego późniejszej pracy, wprowadzał właśnie u trzecioligowych amatorów. Chciałem przedstawić to w obszerny sposób, bo to bardzo ważny czas w jego życiu. 

Szedłem jego śladami klub po klubie. Rozmawiałem z Nawałką i zapytałem, gdzie stał się świadomym trenerem. Odpowiedział, że w GKS Katowice. Wcześniej na przykład w Wiśle jeszcze budował swój autorytet, a już w Katowicach wiedział, czego chce i był szalenie pewny siebie. Jemu pasuje układ, w którym jest ważniejszy niż działacze. Tak było w trzecioligowym Świcie, a później w Katowicach czy Zabrzu, gdzie mógł decydować o wszystkim. Jego największym atutem jest jednak to, że potrafi z piłkarzami nawiązać dobry kontakt na partnerskich zasadach. Obojętne, czy są to amatorzy z Krzeszowic czy Robert Lewandowski.

Rozmawiałeś z Nawałką? Zrobił dla ciebie wyjątek, bo normalnie nie udziela wywiadów?

On rozmawia z dziennikarzami, ale nie można tego publikować jako ekskluzywną wypowiedź trenera. Miałem do niego dużo pytań związanych z jego dzieciństwem, coś mi się nie zgadzało. Ktoś pamiętał jedno, inny drugie i powstał problem, bo nie było jednej wersji, a ja potrzebowałem ukończyć rozdział o dzieciństwie. Wtedy wszystkie wątpliwości rozwiązał sam zainteresowany, uporządkował mi wiele spraw.

W poszukiwaniu informacji o Nawałce jeździłeś chronologicznie czy bez ładu i składu?

Moją bazą wypadową stał się Kraków, z którego miałem wszędzie blisko. Mogłem pojechać do Nowego Sącza, Katowic, Zabrza czy Rudawy, gdzie się wychował. Nie podróżowałem zgodnie z chronologią kariery Nawałki, bo to byłoby niemożliwe. Ktoś wspomniał jakieś nazwisko i ja od razu chciałem się z tą osobą spotkać, więc jechałem do niego. Czas pracy się przedłużał, ale wiedza o trenerze była pełniejsza i to się opłacało. Na sam koniec przygotowań dostałem niespodziankę z Twittera, kiedy wrzuciłem artykuł z pierwszego meczu Nawałki jako trenera. Zaraz ktoś napisał, że ma jeszcze większy rarytas i zamieścił zdjęcie jego pracy dyplomowej na trenera II klasy. To mnie zainteresowało. Na tym dyplomie znajdowało się nazwisko promotora, zdobyłem kontakt do niego i zorganizowałem spotkanie z panem Stanisławem Chemiczem. Dużo mi nakreślił, naprowadził mnie w poszukiwaniu i interpretacji, bo zastanawiało mnie, dlaczego Nawałka wrócił do Polski w 1990, a pracę zaczął dopiero sześć lat później. Chemicz wytłumaczył, że Nawałka już wcześniej chciał być trenerem, ale też dobrze kręcił się jego biznes, sprzedawał trabanty i miał sklep z dżinsami, więc nie chciał tego zostawiać. Dodał mi ostatni element układanki.

Napisałeś, że na oko 25-30% pochodzi z gazety.

Trudno to określić, nawet po dłuższym zastanowieniu. Jest dużo nowych wątków. Sporo miejsca poświęciłem Orestowi Lenczykowi. Kiedy spotyka się z Nawałką po raz pierwszy, to dzisiejszy selekcjoner ma 20 lat i razem zdobywają mistrzostwo Polski. Później trener konfliktuje się z drużyną i odchodzi z Wisły. Wskazuje Nawałkę jako tego, kto był w grupie, która chciała go zwolnić. W gazecie tego nie było. Rozszerzyłem również wątki trenerów, o których Nawałka mówi, że mieli na niego największy wpływ – Lucjana Frączaka, Jacka Gmocha i Leo Beenhakkera. Na tym mi bardzo zależało, bo wpływ tych szkoleniowców na jego osobę był bardzo istotny. Po lekturze tej książki każdy powinien to zauważyć.

Ponadto rozpisałem temat emigracji w USA. Opisałem, co robił przez pięć lat w Stanach Zjednoczonych. Odpowiedziałem na kilka pytań: Czym się zajmował? Czy miał związek z piłką? Czy utrzymywał kontakt z kolegami z zespołu? Początkowo wydawało mi się, że będę miał ułatwione zadanie ze względu na to, że już miałem zarys w postaci tekstów w „PS”. Okazało się jednak, że to było naprawdę mało.

Z iloma rozmówcami porozmawiałeś? Kto opowiedział najwięcej ciekawych historii?

Nie liczyłem, ale po zsumowaniu pewnie wyjdzie około stu osób. Na początku nie zakładałem tyle wywiadów, ale ta liczba pączkowała. Jak mówiłem, poznawanie kolejnych osób było jak narkotyk.

Kto był najwartościowszym rozmówcą?

Dobry kontakt złapałem z Adamem Musiałem. Z początku bardzo nieufny, spoglądał na mnie w dość nieprzyjazny sposób. Dopiero później się przekonał. Opowiedział o dawnej Wiśle, która była drużyną niezwykłą, bo roiło się w niej od wychowanków, a wszyscy dorastali razem. Grali w trampkarzach, chodzili na pierwsze imprezy, podrywali dziewczyny, by finalnie trafić do pierwszego zespołu i stanowić o sile wielkiego, polskiego klubu, dla którego wygrali mistrzostwo kraju. Chciałem dokładnie opisać tę ekipę, nie miałbym na to szans bez pomocy Musiała. W tamtej Wiśle był jednym z najbardziej doświadczonych zawodników, miał dobry kontakt z młodymi i pomógł wyłapać zależności, jakie panowały w drużynie.

Lubisz opowiadać anegdoty, więc na zakończenie przytocz jakąś jedną, którą najbardziej zapadła ci w pamięci podczas przygotowywania się do napisania tej książki.

Źle zacząłeś. Nie lubię słowa „anegdota”, jak usłyszałem, że kolega z redakcji kończył rozmowę telefoniczną i poprosił kogoś z drugiej strony: „To niech opowie pan teraz jakąś anegdotę”, to mnie zmroziło.

Ale ok, jakąś historię opowiem. Wspomniany Musiał sypał nimi jak z rękawa. Jedna najbardziej utkwiła mi w pamięci:

Reprezentacja w składzie z Deyną czy właśnie Musiałem jechała na zagraniczny mecz. Na takie wyjazdy przydzielano kierownika z partii. Nikt go nie lubił, dlatego często piłkarze robili mu żarty. Również tego pana Deyna z Musiałem postanowili wkręcić. Już na lotnisku robili ostatnie zakupy – Deyna poszedł do sklepu, a Musiał został z kierownikiem. Po chwili kapitan reprezentacji wraca z paczką makronu czterojajecznego. Wtedy Musiał zaczyna odgrywać swoją scenkę.

– Po co ci jeszcze jedna paczka?

– No wiesz, znalazłem trochę miejsca w torbie.

– Przecież masz tego już tyle!

– Nie zaszkodzi. Lepiej jedna więcej niż jedna mniej.

Kierownik słucha skonsternowany i po chwili pyta:

– Po co wam ten makaron?

– To pan nie wie?

– Nie, a co?

– Makaron najlepiej schodzi za granicą. Wszyscy to kupują. Można sporo zarobić.

Jak kierownik to usłyszał to od razu kazał zatrzymać autokar jadący na lotnisko i pobiegł po makaron. Po chwili wrócił z całym worem opakowań tego produktu. Wykupił wszystkie zapasy, aż nie mógł tego unieść. Wyruszyli na lotnisko, gdzie kadrowicze podbiegli do celników i powiedzieli im, żeby puścili kierownika bez pytań o makaron. Polecieli, zagrali mecz i wrócili do hotelu. Następnego dnia mieli odlot, a kierownik wciąż nie sprzedał towaru, co zaczęło go martwić. Podszedł do Musiała i pyta:

– Panie Adamie, co z tym makronem?

– No jak to? To pan jeszcze nie sprzedał?! My już wszystkiego się pozbyliśmy. Jak żeśmy przyjechali, to od razu pojawili się Polacy i pickupem wszystko zabrali. Dobrze zapłacili.

– O Jezu…

Kierownik przywiózł makaron czterojajeczny z powrotem do Polski. Na Okęciu piłkarze podeszli do celników i poprosili, żeby jeszcze mu go oclili. I dodatkowo kierownik się wykosztował.

Chcesz jeszcze jedną, krótszą?

 Pewnie. Dawaj.

Starsi piłkarze Wisły chodzili do restauracji „Warszawianka”, gdzie znali kelnerów czy kierowników sali i zawsze czekał tam na nich stolik. Raz zabrali kibica Wisły, który żył na emigracji w Niemczech. Wzruszał go utwór „Jak długo na Wawelu”, kojarzył mu się z ojczyzną. Jak oni się o tym dowiedzieli, poszli do kapeli i zaraz dogadali się z muzykami. Kiedy ci zagrali pierwsze nuty tej piosenki, kibic od razu się poderwał, stanął na baczność i z mokrymi oczami wysłuchiwał ulubionej melodii. Oni go obserwowali, a kiedy zespół kończył, krzyknęli: Bis! Bis! W konsekwencji orkiestra znów zaintonowała: „Jak długo na Wawelu”. I tak przez półtorej godziny. Zabawę przerwał kierownik sali, który poprosił piłkarzy, żeby przestali, bo pozostali goście mają już dość słuchania o polskim ludzie i orle białym. Kibic wreszcie mógł usiąść.

Rozmawiał: Jan Mazurek

Inne artykuły